środa, 2 września 2015

Rozdział 4: It's (not) so easy {Long Road to Hell}

Rosalie
Dotarłam do szpitala cała zasapana. Na jednym z krzeseł na korytarzu znalazłam Duffa. Był totalnie załamany.
- Co się stało? Jak z Izzym? – zapytałam zaskoczona.
- Miło, że przyszłaś. Już myślałem, że nigdy cię nie spotkam.
- Cóż, polubiłam was –uśmiechnęłam się nieznacznie. - No i chcę też, byście poznali mojego kumpla - możliwe też, że coś do ciebie czuję. Chciałabym ci o tym powiedzieć, ale masz już wystarczająco dużo na głowie. Poza tym znam cię niecały jeden dzień, a potulnym barankiem to ty nie jesteś. – To co z tym Izzym?
- Jest źle. Jest blady jak trup, do tego non stop traci przytomność. Nie wiem, co z tego wyniknie. Jeszcze tak nie było – oznajmił smętnie.
- Na pewno wszystko będzie dobrze – uspokoiłam go. -  Z tego co widziałam to musiał dosyć ostro przedawkować, więc teraz potrzebuje trochę czasu by się pozbierać. W końcu nie minęła nawet doba. Niektóre substancje będą jeszcze w organizmie przez długi czas.
- Skąd ty tyle o tym wiesz? – zdziwił się.
- Cóż, święta nie jestem, podobnie jak mój kumpel. Wyjazd do Los Angeles miał być po części ucieczką od problemów, szansą na lepsze życie…
- No to kiepskie miejsce sobie wybraliście - nieśmiało uniósł kąciki ust ku górze, podobnie jak to robił Slash.
- Zauważyłam. Miał skończyć z piciem i dragami, a właśnie leży w pokoju i leczy kaca – zaśmiałam się.
- Chyba się z nami dogada, zwłaszcza z Izzym – przytaknął Duff.
- To co z nim?
Jak na zawołanie, właśnie wyszedł człowiek w białym kitlu. Próbowałam coś wyczytać z jego twarzy, niestety, był zbyt zobojętniały na sprawy pacjentów, by mówić o trosce czy współczuciu.
- Pacjent jest bardzo osłabiony. Praktycznie nie ma z nim kontaktu. Dodatkowo postanowiliśmy zmienić metodę leczenia. Za chwilę pielęgniarki przewiozą go na inny oddział, gdzie musi dojść do siebie w ciszy i spokoju. Nie ma sensu, aby państwo tutaj na niego czekali. Proszę podać w recepcji numer kontaktowy, będziemy dzwonić, gdy jego stan się zmieni.
Duff stał i gapił się na niego jak na idiotę.
- Dziękujemy bardzo – wydukałam za chłopaka i pociągnęłam go za rękę. – No chodź, wiesz dobrze, że nic już nie zdziałamy.
Zrobiliśmy tak, jak powiedział lekarz i po paru minutach byliśmy już na zewnątrz.
Gdy wyszliśmy przed szpital, Duff usiadł na jednym ze schodów i zakrył dłońmi twarz. Choć go nie znałam zbyt dobrze, wiedziałam doskonale, co się z nim dzieje. Chwyciłam go za ręce, by ujrzeć jego załzawione oczy. Duff nie był maminsynkiem, to był raczej płacz z bezsilności i troski o przyjaciela.
- Uspokój się, wszystko będzie dobrze, zobaczysz - usiłowałam go jakoś pocieszyć.
Kiedy słowa nie przyniosły rezultatu, postanowiłam zaryzykować i go przytulić. To był dobry ruch. W końcu zaczął się uspokajać.
- Uwierz mi, ludzie wychodzili z gorszych stanów. On potrzebuje tylko czasu by się zregenerować, odzyskać siły – powiedziałam, patrząc mu głęboko w oczy.
- Chyba masz rację. Wybacz mi, że się tak rozkleiłem – odparł po chwili, wycierając łzy ręką.
- Nie przejmuj się, każdy miewa chwilę słabości. A to naprawdę nic złego, że martwisz się o przyjaciela – odparłam, wyciągając z kieszeni paczkę chusteczek. -  No dobra, chyba nie będziemy tu siedzieć do końca życia, idziemy do mnie czy do ciebie? – zaproponowałam na pocieszenie.
- Możemy iść do ciebie? Ja chyba nie dam rady teraz tłumaczyć wszystkiego chłopakom – stwierdził nieśmiało.
- Jasne, przy okazji poznasz Slasha. Mam nadzieję, że wyleczył kaca – zaśmiałam się cicho.
Trasa do hotelu w towarzystwie Duffa minęła mi (i chyba jemu też) nadzwyczaj szybko. Wchodząc do przedpokoiku stwierdziłam, że się nie myliłam. Stał uśmiechnięty od ucha do ucha, z trzeba butelkami czystej w rękach.
Urządziliśmy sobie konkurs - kto szybciej opróżni swoją butelkę. Wynik zaskoczył wszystkich. Mnie, bo nie sądziłam, że mogę wygrać z chłopakami, ich, że zostali pokonani przez „babę”.
Kiedy skończyły nam się zapasy procentów, urządziliśmy sobie małą wycieczkę do pobliskiego sklepu. Przed powrotem do domu już opróżniliśmy połowę. Szczęśliwie dla nas, alkohol zaczynał działać na całego. Całą noc spędziliśmy na piciu, tańczeniu i śpiewaniu. Nad ranem, gdy tylko opanowaliśmy kaca, postanowiliśmy w końcu przedstawić Slasha reszcie ekipy.
Stanęliśmy przed ruderą. Miałam mieszane przeczucia. Z jednej strony dom się prawie walił, a coś mi jeszcze mówiło, że będzie gorzej, z drugiej jednak wiedziałam, że tu mieszka ekipa Duffa, że będzie mi się tu podobało.
- Tylko się nie wystraszcie tego, co tam zobaczycie – ostrzegł nas Duff. – Nie przez przypadek to miejsce nazywamy Hell House.
Byłam przygotowana na wiele, ale widok, który tam zastaliśmy zaskoczył nawet Duffa. Spodziewałam się pustych butelek po różnych trunkach, grubej warstwy kurzu, jak i ogólnego bałaganu. Ale już niekoniecznie rozrzuconych zużytych kondomów, rozwalonych mebli, no i Axla w samych majtkach na środku tego syfu. Doszliśmy do wniosku, że nawet jak go obudzimy nie będzie się nadawał do gadania, a tylko nam zrobi awanturę. Przeszliśmy po domu w poszukiwaniu Stevena, którego oczywiście gdzieś wcięło.
- Trudno – oznajmił Duff. - Jest dużym chłopcem, trafi do domu.
Zgodnie stwierdziliśmy, że lepiej będzie, jak zobaczymy co u Izzy'ego.
Niecały kwadrans później czekaliśmy pod jego salą, aż zawitał do nas jakiś lekarz. Dziwne, ale odkąd nie ma z nami Axla nie ma żadnego problemu ze złapaniem jakiegokolwiek łapiducha.
- Proszę się nie martwić – zwrócił się do Duffa, który miał wyjątkowo smutną minę. - Nowa kuracja podziałała i pacjent szybko odzyskuje siły. Myślę, że za parę dni będziecie państwo mogli go już odwiedzać. A tymczasem, mam coś przekazać?
Chłopcy spojrzeli na mnie.
- Nie, ale dziękujemy bardzo za pomoc - to było jedyne, co mi przyszło na myśl.
W końcu co mogłam powiedzieć komuś, kogo jeszcze nie poznałam? Nawet Duff nie miał żadnych pomysłów.
- No to co robimy? – zapytał Slash. – Chyba nie spędzimy tu nocy, co nie? – niepewnie zerkał to na mnie, to na Duffa.
Nie mając bladego pojęcia co robić, postanowiliśmy się udać do paszczy lwa, czyli do Hell House w czasie axlowego kaca. Gdy tylko weszliśmy, wiedzieliśmy, że będzie ciekawie.
- Widziałeś Stevena? - pierwszym odważnym okazał się Duff.
- A co ja kurwa, jego niańka jestem?
- Oho, ktoś nie w sosie – szepnęłam Slashowi do ucha, a ten się zaśmiał.
- A ty tu czego?! – warknął na przyjaciela.
- Przyprowadziłem nam nowego prowadzącego i wypadałoby, by Steve o tym wiedział – Duff wskazał palcem na Slasha. Jak na zawołanie przylazł Steven, trochę podejrzanie się zataczając.
- Cześć Rose. A ty to kto? - zwrócił się do Slasha. Ten spurpurowiał. Zawsze tak miał, gdy znajdował się w centrum uwagi. Z opresji wyratował go Duff. Ale tylko chwilowo.
- Jak dobrze pójdzie, to nasz nowy gitarzysta.
- Co to znaczy jak dobrze pójdzie? Izzy nie żyje?! Czy zaraz nie będzie żyć?! A może przeżyje, a zaraz jak wyjdzie ze szpitala to go wywalisz?! Informuję cię, że jeśli Izzy odejdzie z zespołu to ja też!
- Stul pysk, ćpunie! – wrzasnął Duff. Dobrze podejrzewałam, Steven był pod wpływem. - Nikt nie będzie wywalał Izzy'ego. Ty naprawdę sądzisz, że byłbym zdolny wywalić Stradlina?! – Steven zrobił się nagle strasznie potulny. - O czym gadamy przez ostatnie kilka tygodni? Potrzebujemy prowadzącego!
- No dobra, nowy, pokaż co potrafisz – To była chyba pierwsza spokojna wypowiedź Axla.
- Jestem Slash - wydukał. No jasne, nowe otoczenie i już nie potrafi normalnie gadać. - No i, no i nie mam gitary... Może pójdę po nią... - Oj kochany, tak łatwo ci nie popuszczę, pomyślałam.
- Duff, może coś pożyczyć od Izzy'ego?
- Jasne, już lecę.
Niecałą minutę później stał w "salonie" z czarnym Les Paulem. Slash wziął gitarę.
- Ja, ja nawet nie wiem co mam zagrać...
- Dawaj to, co napisałeś w piątek.
Czy ja byłam trochę złośliwa? Może.  Ale z nim trzeba było tak postępować. Inaczej naprawdę nic by nie zrobił.
Zaczął grać. Wszyscy, łącznie ze mną, stali oniemiali z otwartymi gębami. Na szczęście Axl się po chwili ogarnął i zaczął śpiewać:
She's got a smile that it seems to me,
Reminds me of childhood memories...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz