czwartek, 28 maja 2015

Rozdział 3: Busy day/Flyin' like an aeroplane {Long Road to Hell}

Siedzieliśmy na korytarzu i czekaliśmy na lekarza. Czas mijał nieubłaganie, ale nikt się nie pojawiał. Nawet głupia pielęgniarka. Z każdą chwilą coraz bardziej się martwiliśmy (chłopcy już dawno wytrzeźwieli). Zwłaszcza Axl, który nie przestawał gadać, jeśli w ogóle można to nazwać gadką.
- Zabiję tego chuja, zatłukę go jak tylko go dorwę! Skurwysyn jebany, nawet nie potrafi się naćpać!
- Axl, przypominam, że jak go zatłuczesz, to nie będziemy mieć już żadnego gitarzysty… - odezwał się Duff. Axl momentalnie poczerwieniał, a Steven, spodziewający się najwyraźniej jego wybuchu, szybko się odsunął. Temat wyglądał na zamknięty, ale mnie coś zainteresowało.
- Brakuje wam gitarzysty?
- No, mieliśmy takiego jednego, Matta, ale po tym, co odwalił w Roxy tłum nas wygwizdał i Axl go wywalił. Od tego czasu nie mieliśmy okazji by się za kimś rozejrzeć. Izzy nie może nam wykorkować. Bez rytmicznego już nic nie zrobimy – to była pierwsza logiczna wypowiedź Stevena. Byłam w szoku. Na szczęście nie na długo.
- Mój kumpel jest naprawdę niezłym gitarzystą i właśnie rozgląda się za zespołem. Może by się nadał?
- Fajnie, ale i tak nic nie zrobimy bez Izzy'ego.
- Rozumiem, zespół to zespół.
- Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa… - Axla wiązanki ciąg dalszy.
- Kurwa co?! – tym razem wkurzył się Duff.
- Siedzimy tu już 6 godzin i nikt nie raczył nas jeszcze o niczym poinformować!
- Kurwa, 6 godzin?! – stanęłam jak wryta. – Lecę do pracy!
Dosłownie wyleciałam ze szpitala. Powietrze świszczało i paliło w płucach, ale miałam to gdzieś. To była moja szansa, nie chciałam jej zmarnować. Nie pierwszego dnia w pracy. 
Nie minęły dwie minuty, a już byłam pod hotelem. Gdy wpadłam do pokoju zobaczyłam totalny bałagan i nieźle pijanego Slasha.
- Co tu się stało?! – wrzasnęłam zdziwiona.
- Martwiłem się. No i wenę złapałem - nieśmiało się uśmiechnął. 
No tak, zawsze pił jak miał pomysł na piosenkę. A patrząc na jego stan, to pisał przez prawie całą noc. - A tak w ogóle to gdzie ty byłaś? – zapytał.
- Poszłam do klubu. Poznałam niezłą ekipy, która w dodatku szuka gitarzysty. Później się okazało, że rytmiczny przedawkował, więc pojechaliśmy do szpitala... Boże, praca!
I poleciałam do łazienki. Kwadrans później byłam gotowa. Złapałam taksówkę i w muzycznym byłam kilka minut przed dziewiątą. Idealnie.
Gdy weszłam do środka powitał mnie młody chłopak, lekko roztrzepany, za to bardzo sympatyczny.
- Cześć, jestem Jake. Będziemy razem pracować.
- Miło mi, jestem Rose - podałam mu rękę.
- Znasz się na instrumentach? – zapytał, podejrzanie na mnie zerkając.
- Można tak powiedzieć - spodobał mi się. Chciałam go trochę zainteresować sobą, więc postanowiłam, że nie będę mu wszystkiego mówić od razu. Niech się trochę pomęczy.
- To znaczy? – nie dawał za wygraną.
- Trochę gram na gitarze, eksperymentowałam też z wokalem. Miałam też okres fortepianu, bębnów, skrzypiec, fletu... Czyli wszystko i nic.
- Spoko, nikt ci tu nie każe być wirtuozem, ale wiesz co to struny? – zaśmiał się. 
- Czy ja wyglądam na totalną blondie? Wiesz, mówi się że rude to najbardziej inteligentne ze wszystkich kobiet - zaczęłam trzepotać rzęsami.
- Już lubię twoje poczucie humoru. A tak na serio, mieliśmy tu kiedyś taką, która uważała się za boską gitarzystkę, a nawet strun nie potrafiła zmienić. Okazało się, że miała chłopaka-gitarzystę i on pokazał jej jak grać Smoke on the Water.
- Nie no, moje umiejętności są trochę większe, mówiąc nieskromnie - i kolejny uśmiech Jake'a. Boże, jak on cudownie się uśmiecha!
- Dobra, za chwilę się przekonamy co potrafisz. Dochodzi dziesiąta, zaraz otwarcie.
Radziłam sobie lepiej niż myślałam, naprawdę. Chyba jednak z gitarą jest jak z rowerem. Tego się nie zapomina. 
Spojrzałam na zegarek - dochodziła czwarta. Czas zamykać sklep i iść do domu (jeśli można tak nazwać lekko obskurny hotel). Rzuciłam Jake'owi na odchodne "do jutra", na co odwdzięczył mi się uśmiechem. Tym boskim uśmiechem. Zwycięstwo.
Wracając wstąpiłam do apteki po tabletki przeciwbólowe. Zawsze się przydają przy kacu, a Saul prawdopodobnie będzie miał tego z gatunku "gigant". Słabej głowy to on nie miał, jednak jak się dorwał do alkoholu (co robił tylko kiedy pisał) potrafił w godzinę opróżnić trzy butelki Danielsa. A godzinę to nie trwało.
Wchodząc do pokoju stwierdziłam, że trafiłam w dziesiątkę. On ledwo stał na nogach. Dałam mu tylko tabletki i wyszłam na spacer. W takim stanie nic nie zrobi, a jutro jest sobota, więc będę musiała iść do pracy. Jak Slash wyleczy kaca to pójdziemy do chłopaków. Ej, zaraz… Gdzie oni mieszkają? 
Dokładnie przeanalizowałam wszystkie nasze wczorajsze rozmowy. Ani razu nie spytałam ich o jakikolwiek kontakt, zresztą oni sami też mi nic nie powiedzieli. No to jestem w dupie. Może jednak nie do końca?
Steven chyba wspominał, że lubią siedzieć w Rainbow. Gdzie można spotkać bandę rockmanów, jak nie w ulubionym klubie?
Radośnie pobiegłam do Rainbow. Po drodze obmyślałam, co im powiem, kiedy ich spotkam. Nie wyglądali wczoraj na zaskoczonych tym, że Izzy przedawkował, więc raczej już doszedł do siebie.
Weszłam do środka i choć był spory tłum, nie było ani jednego z nich. Zdecydowałam się zaczepić barmana.
- Była tu może dzisiaj taka grupka rockmanów? Taki narwany rudy, dwóch blondynów, jeden wysoki, drugi niski i brunet?
- A, wiem o kogo chodzi. Guns N’ Roses? – zapytał, ale nazwa była mi obca.
- Możliwe. Wiesz, poznałam ich wczoraj i… - przerwał mi.
-  Axl, Duff, Steven, Izzy? – burknął znudzony. Pokiwałam ochoczo głową. 
- Sorry, dzisiaj ich nie widziałem. Jeśli chodzi o forsę albo zakochałaś się w którymś z nich, to nie masz na co liczyć, poza tym nie jesteś jedyna.
Po tych słowach szybko się oddalił. 
Byłam wkurzona. Oni mogli być gdziekolwiek. Od rana ich nie widziałam. Choć nie miałam wielkich nadziei na znalezienie ich, postanowiłam odzwiedzić szpital. Może jeszcze nie wypuścili Izzy’ego.
Byłam już tak zmęczona, że wzięłam taksówkę. Dzięki temu zaoszczędziłam sporo czasu, a w szpitalu byłam po niecałym kwadransie. 

Duff
Kurwa, dlaczego nikt nam nie chce nic powiedzieć? Rozumiem, że banda rockmanów nie wygląda zbyt poważnie, ale to nie powód by nas nie informować.
- Kurwa kurwa kurwa kurwa...
- Axl zamknij się! - miałem go naprawdę dość. Minęły trzy godziny od wyjścia Rosie, a on ciągle nadawał. Popatrzyłem się po twarzach moich towarzyszy. Axl wyglądał jakby miał za chwilę wybuchnąć, natomiast Steven oddawał się w objęcia Morfeusza. - Chłopaki, nic tutaj w trójkę nie zdziałamy. Idźcie do Hell House, ja tutaj zostanę.
- No kurwa... Ja chcę być przy Izzym, chcę wiedzieć co z nim - wow, Steven się odezwał.
- No to leć do Hell House, zadzwonię jak się coś zmieni.
To go uspokoiło. Bez gadania chwycił Axla i poszli do domu. 
Usiadłem na najbliższym krześle i schowałem twarz w dłoniach. To nie był pierwszy wypadek Stradlina, zresztą każdy z nas (oprócz rudego) wylądował w takiej sytuacji, ale teraz było jakoś inaczej. Wcześniej każdy dochodził do siebie jakoś tak szybciej. Godziny mijają, a nie ma żadnej poprawy. 
Po głowie zaczęły mi chodzić czarne myśli. A jeśli to była próba samobójcza? To by wiele wyjaśniało. Do tej pory każdy z nas uważał na dawki, a jeśli i tak przesadził, to trochę. A jeśli on naprawdę dużo wziął?
W pewnym momencie nie mogłem już wysiedzieć w miejscu. Kiedy ponownie przechodził lekarz (i ponownie zamierzał mnie zignorować) zagrodziłem mu drogę i zażądałem wyjaśnień.
- Nie jest dobrze. Pacjent ostro przedawkował narkotyki, w dodatku był pod wpływem alkoholu. Na razie stan jest stabilny, tylko niepokoi mnie jego ciągła utrata przytomności.
Zdębiałem. Kurwa, w coś ty się wpakował, Izzy?!
- Mogę… mogę go zobaczyć? – wydukałem, kiedy trochę ochłonąłem. Lekarz westchnął.
- W sumie… dobrze mu zrobi wizyta kogoś znajomego. Tylko proszę go nie męczyć.
- D-dobrze.
Wolno przekroczyłem próg i rozejrzałem się wokoło. Sala była taka przygnębiająca. Przygaszone światło, szaro-błękitne ściany, a wokół masa urządzeń, do których podpięty był Izzy. Wyglądał jak duch. Znaczy, on zawsze był blady, ale teraz pobił samego siebie. Widać było, że jest strasznie zmęczony.
- Axl mnie pewnie za chwilę zabije? - mówił bardzo cicho.
- Masz szczęście, wysłałem go ze Stevenem do domu.
- Kurwa, sorry za to wszystko, po prostu straciłem kontrolę…
- Nie tłumacz się, nie jesteś pierwszy ani ostatni. A musisz odpoczywać, a nie gadać. A następnym razem po prostu bardziej uważaj.
- Kurwa, ten łeb mi zaraz rozsadzi... - zaczynał się krzywić z bólu. To nie było normalne.
- Idę po pielęgniarkę – powiedziałem, po czym, nie czekając na odpowiedź, wyszedłem.
Po wyjściu z sali biegłem. Z nim na serio nie jest dobrze. Wkurwiłem się, bo kanciapa pielęgniarek jest na drugim końcu pierdolonego oddziału. Ale ktoś pomyślał. Dajmy sale najciężej chorych możliwie najdalej. Niech zdychają w oczekiwaniu na pomoc. Izzy ma szczęście, że ma nas. 
Złapałem jakąś pielęgniarkę na korytarzu. Szybko nakreśliłem jej sytuację. Pobiegła po leki, ja natomiast wróciłem do Izzy’ego. Leżał nieprzytomny. Przyszła pielęgniarka z lekarzem. Wyprosili mnie z sali.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz