wtorek, 26 maja 2015

Rozdział 2: The machine's just started {Long Road to Hell}

Obudziły mnie ciche dźwięki gitary grającej Stairway to Heaven. Nie myliłam się, w kącie przycupnął mój przyjaciel razem ze swoim akustykiem. Spod jego burzy loków widać było mocno podkrążone oczy. Podeszłam do niego z troską.
- Slash, nie spałeś całą noc?
- Ach, nie mogłem jakoś zasnąć. Wiesz, zmiana powietrza, klimatu... – usiłował mnie przekonać. 
- No jakoś ci nie wierzę – odparłam zdegustowana. Znaliśmy się wystarczająco długo, bym umiała poznać, że coś jest nie tak. 
- Martwię się. Martwię się, że nie znajdziemy pracy ani zespołu, że nie odnajdziemy się w tak wielkim mieście. Tutaj panują inne zasady, Rose. A pamiętaj, że nie możemy tak po prostu wrócić do domu. To oznaczałoby klęskę. Nie wiem, czy dostalibyśmy drugą szansę.
 - Nie martw się – pocieszyłam go. - Jesteśmy razem. Od zawsze i na zawsze. Wiesz dobrze, że możesz na mnie liczyć. Dobra, teraz odłóż tą gitarę i idź spać, proszę. Ja w tym czasie pójdę na małe zakupy, okej?
Pokiwał głową i posłusznie wskoczył do łóżka.
Szukanie sklepu było dużo prostsze niż myślałam. Okazało się, że najbliższy spożywczy mieści się niecałe metrów od naszego hotelu. Cóż, liczyłam na spacer. Szybko kupiłam najpotrzebniejsze produkty i popędziłam do pokoju. Gdy weszłam, Slash cicho pochrapywał. Uśmiechnęłam się na ten widok. Zawsze gdy spał, wyglądał tak słodko i niewinnie. Delikatnie przykryłam go kocem.
Cichutko rozpakowałam zakupy i zrobiłam kilka kanapek. Nie byłam zbyt głodna, toteż chwyciłam jedną, a resztę zostawiłam przyjacielowi.
Spojrzawszy uprzednio na zegarek, podjęłam jakże ambitną decyzję, by coś zrobić. Dochodziła już godzina trzecia po południu, a my nadal nie kiwnęliśmy palcem. Przebrałam się w koszulkę AC/DC, założyłam ukochane, czerwone trampki i wyruszyłam na podbój miasta. Cel numer jeden: znaleźć robotę. 
Szczerze mówiąc, poszło łatwo. Po kilku minutach spaceru w oczy rzuciła mi się kartka z napisem "zatrudnię sprzedawcę" na szybie sklepu muzycznego. Właściciel jak tylko mnie zobaczył stwierdził, że się nadaję i mam przyjść jutro na dziewiątą, to mi wszystko wytłumaczy. Okej, czyli dzień nie taki do końca bezproduktywny.
Niedługo później zaczęło się ściemniać, co mi przypomniało, że nie przyjechałam tutaj sama. Chyba już najwyższy czas iść po Slasha. Nie dam mu przespać całego dnia. 
Po kwadransie byłam w naszym pokoju.
- Wstawaj idioto, trzeba by coś zrobić, nieprawdaż?
- Daj mi spać – burknął, nakrywając głowę poduszką. Już wiedziałam, że nic więcej nie zdziałam. 
Miałam naprawdę niesamowitą ochotę na wyżycie się, więc zadecydowałam, że pójdę do klubu sama.
Idąc tak ulicami Los Angeles rozmyślałam nad dotychczasowym życiem. Jak naprawdę było w Anglii. Mam z nią prawie same złe wspomnienia. Rodzice mający nas w dupie, robiący awanturę o nic, rówieśnicy, którzy się z nas śmiali przy każdej możliwej okazji. No właśnie, nas. Slash już dawno przestał być dla mnie przyjacielem. W tej chwili był dla mnie bratem, z którym mogłam pogadać o wszystkim i nigdy mnie nie obraził ani nie wyśmiał. Okej, bywały kłótnie, ale wkurzeni ludzie gadają różne rzeczy.
W tym momencie zobaczyłam wielki napis "Rainbow". Nie wyglądało to zbyt zachęcająco, ale no cóż, co mi szkodzi. Najwyżej nigdy więcej tu nie wrócę. 
Po przekroczeniu progu tego miejsca zaczęłam poznawać prawdziwe oblicze Los Angeles. Ledwo dochodziła dziewiąta, a już wszyscy w klubie byli mocno narąbani. Podeszłam do baru i zamówiłam butelkę Danielsa. Na odstresowanie, i może lekkie rozwiązanie języka. Nie chciałam czuć się jak wyrzutek.
- Hej mała, może przysiądziesz się do mnie? - zaczepił mnie facet grubo po czterdziestce. 
Natychmiast wstałam, wzięłam butelkę i już kierowałam się do wyjścia, gdy facet złapał mnie za rękę. Próbowałam się wykręcić, ale był za silny. Zaczął mnie ciągnąć w stronę łazienek. Żałowałam, że nie poszłam kiedy indziej, ze Slashem. Gdy już pogodziłam się z losem nagle na gościa rzuciło się dwóch blondynów. Wyglądali dość dziwnie. Jeden niski, z kręconymi włosami dosłownie wszędzie oraz psychopatycznym uśmiechem, drugi mega wysoki, no i też mega przystojny. Zaczęła się szarpanina.
- Nic ci się nie stało? - zapytał z troską „pan przystojny”, gdy wyswobodził mnie z rąk tego zboczeńca.
- Nic... Leci ci krew - dostrzegłam, że miał rozwaloną wargę. Szybko wytarł ją o rękaw koszuli.
- Zaraz przestanie. A tak w ogóle to jestem Duff, a to jest Steven - pokazał na włochatego. Nawet w tej chwili się uśmiechał. Zastanawiałam się tylko, czy ten uśmiech jest efektem dziwnego nastawienia do życia czy dragów. Prawdopodobnie to drugie...
- Jestem Rosie - rzuciłam.
- Chodź może do naszego stolika, poznasz resztę ekipy. Tylko, jeśli nie chcesz powtórki z rozrywki, strzeż się rudego.
- Po co? Rudzi powinni trzymać się razem! - pomachałam trochę włosami, a oni zaczęli się śmiać. Podeszliśmy do stolika.
- Dobra, ta wiewióra to Axl, a ta ciota w kącie to Izzy. Reszty nawet ja nie znam...
- Dziwne, nazwałeś Izzy’ego ciotą, a on nawet nie zareagował - stwierdził Axl. Zaczął go szturchać.
- Izzy, Izzy, wstawaj - darł się Steven. Zero reakcji.
- Chłopaki, proponuję jechać do szpitala – odezwałam się. Popatrzyli się na mnie jak na idiotę. – No co? Chcecie, żeby wam zszedł? - spojrzeli po sobie, po czym spuścili wzrok. – No jazda! – pogoniłam ich.
Wytargaliśmy Izzy’ego z klubu, złapaliśmy taksówkę i w kilka minut byliśmy już w szpitalu. Dopiero teraz dostrzegłam, jak bardzo chłopcy są naćpani. A Steven już odpływał. Zaprowadziliśmy Izzy’ego do jakiegoś lekarza, który obiecał się nim zająć. Pozostawało czekać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz