niedziela, 24 maja 2015

Rozdział 2: Into the wild {Arms of Fate}

Bella obudziła się nad ranem, nie spiesząc się z niczym. W końcu nie musiała nic robić, przynajmniej na razie. Dokładnie przeanalizowała wydarzenia z dnia poprzedniego. Była wściekła na siebie, że tak po prostu ich zostawiła, zostawiając jedynie krótką wiadomość.
- Zachowałam się jak świnia - wymamrotała do siebie. - To są moi najlepsi przyjaciele. Powinnam się z nimi pożegnać. Nie zrobili nic złego, a ja jestem totalną egoistką.
Sięgnęła po kolejny łyk trunku, który stał najbliżej niej.
- Koniec z tym - oznajmiła po opróżnieniu zawartości kolejnej butelki. - Koniec z użalaniem. Musisz wziąć się w garść, laska, bo nikt ci tu już nie pomoże.
Poszła do łazienki, gdzie wzięła orzeźwiający prysznic. Zadarła głowę do góry, patrząc, jak strużki wody powoli spadają na jej ciało. Rozkoszowała się chwilą.
- To jest to, co trzeba zrobić - stwierdziła. - Żyć chwilą, a nie zamartwiać się tym co było i tym, co będzie.
Zakręciła wodę i podeszła do walizki, z której wyciągnęła poszarpane shorty i obszerną koszulkę z logo Led Zeppelin.
Ten zespół uwielbiała od zawsze; za każdym razem, kiedy miała jakieś problemy, znajdowała rozwiązanie w jednej z ich piosenek. Włączyła płytę, a po chwili w tle wybrzmiewały zdecydowane dźwięki Kashmir. Również i ubranie takiego stroju nie było przypadkowe. Miała nadzieję, że koszulka doda jej pewności siebie, której teraz tak potrzebowała.
Na miasto wyszła koło południa. Wolno przechadzała się po ulicach miasta aniołów, niewiele przy tym myśląc. Po prostu szła przed siebie, nie obchodziło ją, gdzie trafi. Spędziła tak cały dzień, zawracając dopiero, kiedy zapadła już prawie zupełna noc.
Wróciła do swojego pokoju i od razu położyła się spać. Nie miała ani siły, ani ochoty, by coś jeść, choć nie jadła nic przez cały dzień.
- Moje życie nie ma sensu... - stwierdziła smutno. - Czemu ja jeszcze żyję?
Po głowie zaczęły jej krążyć różne wizje tego, jak by wyglądał świat bez niej. Wszystko jednak sprowadzało się do tego samego - świat byłby taki sam. Nawet jeśli Stephanie i Mike by się tym  początkowo przejęli, szybko by o niej zapomnieli. Była pewna, że w domu nikt za nią nie tęskni. Zawsze była tam uważana za nieudacznika, mimo, że było to naprawdę dalekie od prawdy.
Zasnęła, cicho płacząc - nie miała już siły na szloch. Czuła się samotna, bezradna, przytłoczona wielkim światem. Taka też była. Nie miała już nikogo, sama musiała stawić czoła światu.
W nocy męczyły ją koszmary. Śniło jej się, że jest sama w lesie, otoczona przed watahę wilków. Goniły ją, a teraz usiłowały pożreć. Obudziła się cała zlana potem.
Zaczynało świtać. Pierwsze promienie poranka leniwie wdzierały się przez okno do jej pokoju, skutecznie wnerwiając skacowaną i głodną dziewczynę. To ostatecznie ją przekonało do pójścia na zakupy.
W sklepie pojawiła się kilka minut po otwarciu. Szybko rzuciła się wgłąb pomieszczenia, zgarniając po drodze wszystkie produkty nadające się do bezpośredniego spożycia. Kilkanaście minut później, z wózkiem na zakupy wypełnionym po brzegi, stanęła grzecznie do kasy.
Za nią ustawił się pewien chłopak. Nie znała go, ale kojarzyła już tą twarz.
- Znamy się? - zapytała.
- Znać to nie, ale spotkaliśmy się już wcześniej - uśmiechnął się. - Alkohol smakował?
Przypomniała sobie ostatnią wyprawę do monopolowego. To właśnie ten chłopak doradził jej kupno Nightraina. Ostatnio już ją zaintrygował, a teraz miała świetną okazję, by mu się przyjrzeć.
Był od niej zdecydowanie młodszy, ale dobrze zbudowany, średniego wzrostu. Z wyglądu od razu dało się zauważyć, jakiej muzyki słucha. Ubrany był na czarno, pomimo sporych upałów, w dodatku nosił koszulkę z Jimim Hendrixem. Całość dopełniały czarne okulary, przykryte częściowo przez burzę czarnych loków oraz dobrze widoczne, pełne usta. Trzeba przyznać, że był mega przystojny.
- Nie - odpowiedziała po chwili. - Ale był w chuj mocny.
Chłopak zaśmiał się.
- Tak w ogóle to Slash jestem - podał jej rękę. - Na serio to Saul, ale wszyscy mówią mi Slash. Możesz mówić mi Slash?
- Nie, Saul - odparła z przekąsem, akcentując ostatni wyraz. Chciała zachować powagę, ale nie potrafiła, widząc jego wyraz twarzy. - No pewnie - uspokoiła go. - Jestem Anabell, ale mów mi Bella.
Akurat nadeszła jej kolej, więc szybko spakowała i zapłaciła za zakupy, nie chcąc marnować chłopakowi więcej czasu. Mimo wszystko zdążył jeszcze kupić paczkę papierosów, zanim Bella zniknęła mu z pola widzenia. Chciał ją odprowadzić, ale niestety ona zdążyła już odejść.
Nie chciała mu tak uciekać, ale coś jej mówiło, że lepiej się z nim nie zadawać. Niby wydawał się sympatyczny, ale jednocześnie dziwnie znajomy. Nie chciała pakować się w nową znajomość, co było co najmniej dziwne, biorąc pod uwagę, że był to jeden z powodów, dla których tu przyjechała.
Wróciła do domu i zjadła porządne śniadanie.
- Trzeba by znaleźć jakąś robotę - mruknęła do siebie, przeliczając pieniądze. - Życie w Los Angeles kosztuje.
Westchnęła głęboko, po raz kolejny wiążąc trampki. Udała się na spacer niemal tak długi, jak pierwszego dnia, licząc, że uda jej się znaleźć jakąś sensowną pracę. Niestety, nawet pomimo większości dnia spędzonej na chodzeniu od sklepu do sklepu i pytaniu się, czy jest jakieś zajęcie, takiego nie znalazła. Bezradnie rozłożyła ręce i stwierdziła, że skoro prędzej czy później i tak wyląduje na ulicy, niech wyda ostatnie pieniądze na coś przyjemnego.
Przebrała się w obcisły kostium i poszła do klubu na dole, jak głosił szyld, zwał się on Dungeon.
Usiadła przy barze, zamawiając jakiegoś owocowego drinka. Chciała jak najdłużej pozostać trzeźwa. Nie mając nic ciekawszego do roboty, rozglądnęła się po pomieszczeniu i zaczęła obserwować otoczenie. Jej uwagę przykuły podejrzane krzyki z zaplecza.
- Wypieprzaj stąd! - wrzasnął jakiś mężczyzna. - Nie mamy o czym rozmawiać!
Chwilę później zza rogu wyłoniła się zapłakana dziewczyna, która szybko opuściła lokal.
- Dave, zostaniesz na drugą zmianę? - zapytał mężczyzna barmana.  Ten westchnął, ale pokiwał głową. - To tylko jednorazowe, później znajdę jakąś nową kelnerkę.
Kiedy do Belli dotarło znaczenie ostatniego zdania, mężczyzna już dawno zdążył zniknąć z jej pola widzenia. Zdała sobie z tego sprawę, kiedy niestety było za późno. 
- Ach, chyba nie tylko ty masz kiepski dzień - westchnął barman do dziewczyny. 
- Tyle, że znajdujemy się w trochę innych sytuacjach - odparła, mocno zdziwiona swoją szczerością. Chłopak uniósł brew. - Ty pracujesz za dużo, ja za mało. Nie, nie, ty pracujesz za dużo, ja w ogóle. Gdybym teraz nie przysnęła, może miałabym teraz robotę, a ty nie musiałbyś tu tyle siedzieć...
- Serio? Chcesz pracować u tego gbura? Ja tu siedzę tylko dlatego, że zbieram na koncert. Odliczam dni do zwolnienia. 
- No a ja przyjechałam sama do wielkiego miasta z resztką oszczędności, więc niewykluczone, że za parę dni wyląduję na ulicy. Tak, serio chcę pracować u tego gbura. 
- Dobra, nie unoś się tak - podsumował barman. - Zawołam go. 
Szczęście się do Belli uśmiechnęło. Szef, Richard, okazał się bardzo sympatycznym człowiekiem, który po prostu dba o lokal i nienawidzi, kiedy się go olewa, co zwykł czynić barman. Ustalił z Anabell harmonogram oraz inne szczegóły, które okazały się bardzo korzystne dla obu stron. Jako, iż w tej chwili dziewczyna była pod lekkim wpływem alkoholu, miała zacząć pracować od rana. 
Po raz pierwszy od przyjazdu do Los Angeles szczerze się uśmiechnęła. W nocy nie miała już koszmarów; sen miała głęboki i dobry. Rano wstała wypoczęta i pełna energii, co nie zdarzyło już się od dawna. 
Pomimo kilku pomyłek, pierwszy dzień w pracy mogła uznać za udany. Z racji braku oszczędności, Rich zdecydował jej się płacić jej na bieżąco, przynajmniej na razie. To pozwoliło Belli na pierwszy wypad na zakupy. 
Jeszcze w życiu nie widziała tak wielkiego centrum handlowego. Weszła  do pierwszego sklepu z brzegu, kupując kilka bluzek oraz krótkie szorty. Nie stać ją było na nic lepszego, ale mimo to była bardzo szczęśliwa.
Ta krótka wizyta była czymś więcej niż tylko zakupami. Właśnie wtedy Bella uświadomiła sobie, że da sobie radę. Ma pracę, mieszkanie, które wkrótce będzie mogła zmienić na lepsze, może kupi samochód... W końcu zaczyna stawać na nogi. A ta dżungla, jak określa się Los Angeles, wcale nie jest taka zła.

Przejdź do następnego rozdziału

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz