poniedziałek, 16 listopada 2015

Rozdział 6: Starlight

Myles
– I wtedy się budzę, usmarowany bitą śmietaną czy jakimś innym kremem... – Selena przerwała mi wypowiedź salwą śmiechu. – Ej, to wcale nie było zabawne!
– Wręcz... przeciwnie - wyjąkała między kolejnymi napadami.
– Jeśli tak teraz wygląda twoja reakcja, to się cieszę, że wtedy mnie nie widziałaś – odparłem. – Moja własna żona ze mnie kpi! – Udałem obrażonego.
– Misiu... – wymamrotała, mocno mnie obejmując.
Chwilę później z głośników rozległ się głos stewardessy, zwiastującej lądowanie.
– Prosimy zachować spokój i zapiąć pasy – rzekła dźwięcznym głosem.

– Ach, jak cudownie! – westchnąłem, kiedy przekroczyliśmy próg domu. Nie spodziewałem się tego, ale powitało mnie radosne szczekanie i dźwięk łap uderzających o posadzkę. – Sigmund! – zawołałem na widok ukochanego psa.
Klęknąłem, by maluch nie skakał mi po nogach, a po prostu do mnie podbiegł. Niestety, byłoby za różowo. Choć to ja siedziałem na zimnej podłodze, pies wybrał swoją ukochaną panią, posyłając w moją stronę niemrawe spojrzenie. Jeszcze popamiętasz, mruknąłem w myślach.
Obserwowałem uważnie, jak kładzie się na plecach, domagając pieszczot. Zachowywał się jak pan, traktując Selenę jak ukochaną, a mnie jak mało ważnego sługę. Cóż, ważne, że Selena wie, kto rządzi w tym domu. (Selena dalej głaszcze psa.) Prawda?

Slash
Kurwa, ciemno już.
Zacząłem wypatrywać jakiegoś zajazdu, gdzie mógłbym się zatrzymać na noc. Nie byłem zmęczony; muzyka puszczona niemal na maksimum skutecznie odpędzała jakiekolwiek oznaki snu. Niemniej ciągła podróż drogą, gdzie nie ma żywej duszy, bywa nużąca.
Mignął mi neonowy szyld, wskazujący, że za dzisięć mil znajdę schronienie. Świecił na mocny pomarańcz, głosząc „Motel". A przynajmniej głosiłoby, gdyby nie brakowało jednej litery. W tej chwili wyglądało to jak „otel". Mimo to postanowiłem przeżyć tam tą jedną noc, pamiętając, że zarezerwowałem na jutro pokój w ekskluzywnym hotelu w samym centrum Vegas. Ach, oczy się świecą na samo wspomnienie o tym miejscu.
Jeej, mam towarzystwo.
Przede mną pojawiło się światło. Jasny punkt zbliżał się do mnie coraz bliżej, powoli dzieląc na liczne, małe punkciki. Wkrótce zaczął się formować kształt pojazdu. Dalsze obserwacje potwierdziły moje przypuszczenia. Coś, co początkowo brałem za sportowy samochód, szybko mknący po równej drodze, okazało się niskie, okrągłe, delikatnie unoszące się nad ziemią. Z pewnością dostrzegłbym więcej szczegółów, gdyby to przerażające światło nie dawało mi po oczach. Co jednak najgorsze, znajdowało się na środku drogi, skutecznie uniemożliwiając mi przejazd.
Przekląłem w myślach i zacząłem naciskać na hamulec, lecz samochód nie zwalniał, wręcz przeciwnie. Ostatnie, co pamiętam, to biel wokół mnie.

Eddie
– Czy wpadnę? No jasne! – krzyknąłem radośnie do słuchawki telefonu. – Poczekaj tylko, sprawdzę, czy przypadkiem z kimś się nie umówiłem.
– Gonią cię w pracy, prawda? – odrzekł rozmówca.
– I to jeszcze jak. Ale za to moja kariera jest u szczytu – oznajmiłem dumnie. Dna – dodałem w myślach.
– Masz ciekawe towarzystwo?
– No pewnie! – Szkoda tylko, że mają mnie aktualnie w dupie. No, ale ktoś o mnie pamięta. – Może w piątek?
– Cudownie. Wpadaj kiedy chcesz.
– To do zobaczenia, tato.
Zakończyłem połączenie.
Czy ja świruję?

Slash
Obudziłem się na metalowym stole, przypięty mocnymi pasami. Nade mną wisiała wielka lampa, produkująca ogromne ilości światła. Prawie jak na koncercie. W sumie nawet bym nie protestował, gdyby nie to, że byłem kompletnie nagi, a w pomieszczeniu było kurewsko zimno. Mogliby zainwestować w jakiś materac.
Czułem się jak w filmie, dlatego podejrzewałem, że zaraz ktoś przyjdzie i coś powie, wytłumaczy. Albo przynajmniej się pokaże. Szczerze, spodziewałem się w tej chwili każdego. Agencji rządowej, pozarządowej, kosmitów, zwariowanego dzieciaka-geniusza, psychopaty-mordercy… Nikt by mnie nie zaskoczył.
Natomiast mijały minuty, powoli przeradzające się w godziny, a nikt nie przychodził. Zmieniłem się w ludzki metronom, stale wystukujący jeden i ten sam rytm. Bawiłem się metrum i dźwiękami. Dwie czwarte, trzy ósme, nie, muszę skończyć, bo zaraz usnę. Miałem naprawdę wszystkiego dosyć. To były najgorsze tortury! Całe to trwanie w niewiedzy doprowadzało mnie do szału.
Nie mam bladego pojęcia, kiedy to się skończyło. Autentycznie straciłem rachubę czasu. Mogło minąć kilka godzin, dni czy miesięcy, nie miało to dla mnie wielkiego znaczenia. Ważne, że przyszła do mnie osoba. Osoba, człowiek. Ładny człowiek. Płci, oczywiście, żeńskiej. Z wielkim atutem z tyłu. Ups, niechcący spadł mi ten pojemnik, który położyła obok mnie. Jak szkoda. Musi się teraz schylić i wypiąć swój atut.
– Możesz mnie rozpiąć? – spytałem, kiedy odzyskałem jako taką przytomność umysłu.
– Niestety, kapitan sobie nie życzy.
– Kapitan?
– Ach, nie widziałeś? Kapitanie!
– Ej, kto to jest? I czego nie widziałem?! – Próbowałem nawiązać dalszy kontakt, ale stanęła jak wryta, gapiąc się w ścianę, a w drzwiach pojawił się… kapitan.
Nawet przypominałby człowieka, gdyby nie był zielony i zrobił coś z tym spływającym śluzem i brodawkami na twarzy. Poruszał się na dwóch kończynach dolnych przypominających płetwy, ale kończyny górne miał w pełni wykształcone. A nawet bardziej, posiadając sześć palców u każdej z rąk. Razem ten obraz stanowił dosyć ciekawe połączenie. Tak trochę jakby mała syrenka pieprzyła się ze ślimakiem.
– Panie i panowie, przedstawienie czas zacząć – oznajmił przerażającym, skrzeczącym głosem. Ostatnie, co pamiętam, to blask białego światła.

2 komentarze:

  1. Hej. Szukam aktualnie opowiadań o Mylesie Kennedym i przypadkiem trafiłam tutaj, do Ciebie. Jednym tchem przeczytałam wszystkie rozdziały i czekam na więcej. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajny tekst, bardzo miło się czytało :)

    OdpowiedzUsuń